Kiedy artyści spotykają się, mówią tylko o pieniądzach - powiedział przed laty znakomity aktor i reżyser Orson Welles. Jeszcze niedawno taka opinia wstrząsnęłaby nami. A dzisiaj?
Ponieważ w Polsce artyści nigdy za dobrze nie zarabiali, odwrócono sytuację i wpojono nam, że mówienie o pieniądzach jest nieładne. Od lat prowadzę samodzielną działalność teatralną, więc silą rzeczy o pieniądzach zawsze musiałam mówić. Ale przez 20 lat za moje wielkie role i nagrody, nie uzbierałam żadnych pieniędzy... A jeśli traktujemy aktorstwo poważnie, to musimy się z tego również utrzymać. Dzisiaj wszystko się zmieniło, systemy wartości się poplątały, a my ciągle sobie zarzucamy, że ktoś robi coś dla pieniędzy. U nas zawsze mówiło się o komercji w pejoratywnym znaczeniu. Kino było albo artystyczne i niekoniecznie komuś potrzebne, albo - jak ludzie do niego walili i film przyniósł dochód - nazywane pogardliwie komercją. Na świecie od dawna sztuka to biznes, a bycie utalentowanym pociąga za sobą sukcesy finansowe. Nasze kariery wciąż są prestiżowe. Ale ponieważ wkroczyliśmy w system wolnorynkowy, sztuka zaczęła być towarem. Ponieważ państwo przestało łożyć na sztukę, te środki trzeba skądś pozyskać. Zresztą na świecie nie ma żadnego wydarzenia kulturalnego, które nie zaczynałoby się od szukania pieniędzy, czyli sponsorów.
Swoim najnowszym monodramem "Zgaga" narobiła pani dużo szumu. Tyle że mniej rozmawiano o pani kunszcie aktorskim i o sztuce, a głównie o pieniądzach i reklamach obecnych na scenie.
Recenzenci, którzy postawili mi z tego zarzut, więcej zrobili dobrego dla przedstawienia niż złego. Nagłaśniając sponsorów, znakomicie wypełnili moje wobec nich zobowiązania. I dobrze, niech się sponsorzy cieszą. Przecież ci ludzie zamiast włożyć pieniądze w gwoździe, czy swoje wczasy na Hawajach, dali je na kulturę. I trzeba być wobec nich uczciwym, a nie wziąć pieniądze, a logo wpisać pod obwolutę.
Z najnowszych badań wynika, że nie kochamy reklam. Początkowo zachłystywaliśmy się nimi, gdyż były rodzajem pomostu między naszą zgrzebną rzeczywistością a atrybutami Zachodu, takimi jak coca-cola i papierosy Marlboro. Dzisiaj protestujemy przeciwko ich nadmiarowi, szczególnie w teatrze.
"Zgaga" jest tragifarsą, przymrużeniem oka do naszej rzeczywistości. Pierwszy akt odbywa się w czasie pokazu kulinarnego. Świadomie łamię tu konwencję teatru. Chciałam, żeby widz zapomniał, gdzie jest i poczuł się właśnie jak na pokazie kulinarnym. Dlatego na scenie gotuję i nie używam sztucznych produktów.
Nie uważa pani jednak, że choć łamanie konwencji jest w wielu przypadkach motorem w sztuce, to istnieją jednak pewne granice? Wyobraźmy sobie "Kartotekę" Różewicza z łóżkiem na środku pokoju, nad nim napis "Ikea", bohatera w piżamie z Wólczanki itd...
Jeden z recenzentów zrobił nawet listę takich potencjalnych reklam, poczynając od "Makbeta" i proszków do prania. Moja sztuka nie jest ani "Makbetem", ani "Hamletem". A że udało mi się pozyskać do tego sponsorów, takich jak Zepter, to fantastycznie. Oni po prostu rozwiązali pewien poważny problem: jak w czasie pierwszego aktu ugotować obiad. Mięso musi być dogotowane, placek musi być usmażony, bo widzowie to potem jedzą. Zanim do tego doszło, przez pół roku poszukiwałam sponsorów. Rozesłałam górę listów intencyjnych. Sponsoring w tej sztuce jest głównie barterowy, a nie gotówkowy. Recenzje, które czynią mi z tego zarzut, wywołują mój uśmiech, bo przecież jedynym prawdziwym recenzentem są widzowie. A "Zgaga" jest grana przy pełnych salach i przedstawienia kończą się owacją na stojąco. Nie jest dziś łatwo poderwać ludzi. Zainteresowanie jest ogromne, za chwilę ruszam w Polskę z tą sztuką.
Jest pani mistrzynią monodramów. Przed laty zwyciężyła pani w trzech kolejnych Festiwalach Jednego Aktora w Toruniu. "Żmiję" widzowie obejrzeli na 2,5 tyś. spektakli. Czy dzisiaj możliwe jest powtórzenie tego rekordu?
Nie sądzę. Wtedy poza teatrami grało się w domach kultury, klubach rolnika, klubach studenckich. Dawno już nie grałam dla studentów. Od czasu do czasu ktoś z nich zadzwoni z prośbą o recital, ale za strzegą, że chodzi o tani występ, bo klub nie ma pieniędzy. Domów kultury prawie już nie ma. Poza tym kiedyś cały "teatr" mieścił się w walizce - jeden kostium i jeden rekwizyt. Zaczynałam tuż po studiach jako bardzo młoda osoba. Miałam poczucie misji. Chciałam- przekonać tych ludzi, z których większość po raz pierwszy w życiu widziała na żywo aktora, że nie stracili czasu. Tym, którzy po mnie przyjdą, będzie łatwiej, myślałam. Przecierałam szlaki.
Co się stało z pani misją?
Jak to co? Spełniłam ją. Dużo osób jeździło potem z przedstawieniami po całej Polsce tym już przetartym przeze mnie szlakiem. Z czasem robiłam coraz większe przedstawienia. "Zgaga", jako dwuaktowy, pełnowymiarowy spektakl, jest ukoronowaniem 20 lat moich doświadczeń. Poza tym ludzie dzisiaj w ogóle mniej chodzą do teatru. W lipcu, kiedy zaryzykowałam granie przedstawienia, okazało się, że jestem jedyną osobą występującą w Warszawie. Na świecie właśnie latem można zobaczyć największe musicale i największe sztuki. Tam ludzie wykupują bilety na kilka miesięcy przód, po to przyjeżdżają nawet na wakacje do Londynu czy Nowego Jorku. Kiedy wysłałam faksy do polskich biur podróży, odezwało się jedno. Może wezmą parę biletów dla siebie, napisali. Bo jeżeli chodzi o ich program, nie są zainteresowani żadnym teatrem...
Oprócz tego, że pisze pani sztuki, że je reżyserują "produkuje", jest pani również poetką. Jeden ze swoich wierszy poświęciła pani widzom, ale myślę, że duża ich grupa może się poczuć nim urażona:
"Boże, mój Boże
gdzie nam żyć
i tworzyć przyszło
i co grać
mamy dla tego siana
co z butów na salony wyszło...
Pozwól nam, Panie,
ocalić marzenia
pod haftowaną nadzieją poduszką
i miej w opiece nas wszystkich
którzy nie potrafimy
handlować pietruszką..."
Ktoś, kto bierze to do siebie, może się poczuć dotknięty. Ale trudno, to jest moja ocena tych czasów. Ci, którym teatr jest potrzebny, często nie mają pieniędzy na bilety, a dla tych, którzy nie zważają, czy bilet kosztuje milion, czy dwa, również nie jest ważne, na co jest ten bilet... Im często w ogóle teatr nie jest potrzebny. Nasze społeczeństwo się zmienia. Klasa średnia, która na świecie stanowi trzon widowni, zaczyna się dopiero kształtować.
Pracuje pani nad scenariuszem. O czym pani w nim opowiada?
Chciałabym napisać scenariusz, ponieważ tęsknię do kina. Szkodami uciekających lat, a moi koledzy jakoś nie mają dla mnie pomysłu. Proponowane mi role są powtórkami tego, co już kiedyś zrobiłam. Nie lubię się powielać, poza tym jestem już inną osobą. Myślałam, że scenariusz napiszę podczas wakacji, ale tak umęczyła mnie moja "Zgaga" i przygotowania do trasy wyjazdowej, że odłożyłam to na później. Scenariusz ma być antidotum na to, co się dzieje w kinie - na przemoc, strzelaninę. Co prawda, Janusz Głowacki twierdzi, że dzisiaj nie da się zrobić filmu bez krwi i przemocy, ale ja w to nie wierzę. Strzelać przecież można z pistoletu dla dzieci. Ciągnie mnie do komedii. Kiedyś sprawiało mi przyjemność, że mam taką władzę nad ludźmi, że potrafię ich zmusić do płaczu, dziś cieszy mnie zmuszanie do śmiechu. Swego czasu byłam świadkiem, jak po spektaklu starsza pani mówiła do swojej koleżanki, ocierając łzy: "Nie wiedziałam, że ta Stalińska ma takie tragiczne życie..." A ja tylko zaśpiewałam parę smutnych piosenek.
Ma pani rzadką u gwiazd umiejętność patrzenia na siebie z dystansem. Powiedziała pani kiedyś, że gdy obserwuje siebie z boku; kona ze śmiechu.
Czasem zachowuję się jak zwykła kucharka, banalna jak każda baba, co to się zakocha, gdzieś zapatrzy. Na szczęście nadmiar zajęć rzadko pozwala mi na taki luksus. W tej chwili jestem zajęta "Zgagą". A poza tym mam przecież dom, muszę ugotować obiad, odrobić lekcje z dzieckiem, zaopiekować się zwierzyńcem - a są to dwa koty, pies i rybki. Syn jest w ważnym okresie życia - ma 7 lat i chodzi do drugiej klasy.