Czy Dorota Stalińska miewa jeszcze tremę?
Ja mam tremę stale, notorycznie, pamiętam jak na III roku studiów grałam Rozalindę. Moją profesorką była Zosia Mrozowska - wielka aktorka, przyszłam więc do niej i mówię: pani profesor, ja się tak potwornie denerwuję, że co sekundę chce mi się siusiu. A ona mówi: dziecinko, z wiekiem będzie jeszcze gorzej. Im ludzie będą cię bardziej kochali, tym trema będzie większa. Jej słowa się sprawdzają i to już od 25 lat.
Czy kiedykolwiek trema panią całkowicie sparaliżowała?
Pamiętam swój pierwszy występ na scenie. Miałam 7 lat. Mówiłam wiersz o borowiku. To było w Pelplinie. I ja tej nazwy do śmierci nie zapomnę. Za kulisami zarżał koń. I im bardziej rżał, tym bardziej widownia rżała ze śmiechu. A ja zapomniałam wszystko, co miałam w głowie na temat tego borowika. Chciałam uciec ze sceny. Ale wiedziałam, że nie mogę. Dokończyłam więc wierszyk własnymi słowami. I doprowadziłam szczęśliwie tego borowika do koszyka.
Dużo pani pali. To sposób na tremę?
Nie. Byłam bardzo dumna, że dało mi się zwalczyć ten nałóg, przez rok rzeczywiście nie paliłam. Te umiałam sobie z tym sama poradzić. A mój syn tak nalegał, że udałam się do kliniki odwykowej w Gdyni. I dałam się zakodować na niepalenie. Pewnie nie paliłabym do dzisiejszego dnia, gdyby ciężarówka nie staranowała mnie pod Warszawą. Cudem wyszłam, a może wypadłam ze zmiażdżonego samochodu. Pierwszy człowiek, który do mnie podszedł, poczęstował mnie papierosem. A ja zapaliłam. Potem tłumaczyłam sobie, że organizm w szoku zapomniał, że nie pali. Podejmę następną próbę niepalenia.
Otarcie się o śmierć zmieniło pani spojrzenie na życie?
Chyba nie. Ale marzę, żeby się zaszyć w jakiejś głuszy i pisać. Chcę napisać scenariusz filmowy, oparty właśnie na moim wypadku. Zrozumiałam, że my dziś żyjemy jak górnicy. Powinniśmy się codziennie żegnać z rodziną. Nie wiadomo przecież, czy uda nam się wrócić szczęśliwie do domu.
Zaczęła się pani bać o swoje życie?
Nie, ja się nigdy nie bałam. To może jest nierozsądne, ale wierzę w przeznaczenie. Zwłaszcza od momentu tragicznej śmierci mamy. Mnie los oszczędził już tyle razy w sytuacjach, w których powinnam zginąć, że nie pozostaje mi nic innego tylko wierzyć, że to jeszcze nie jest mój czas.
Sprawia pani wrażenie kobiety mocno stojącej na ziemi.
To nasza rzeczywistość zmusza kobiety do stania mocno na ziemi. Kobieta walczy o przetrwanie gatunku. Jest niesłychanie dzielna. Choć ja nie lubię tego określenia, bo jak się nie da nic powiedzieć o jej kobiecości, to się mówi - taka dzielna baba.
Sama wychowuje pani syna. Czego samotna matka może go nauczyć?
Uczę go tego, co wyniosłam z domu, by wyrósł na prawego człowieka. Żeby nie dał się zwariować tej rzeczywistości. Żeby rozwiązywał swoje męskie problemy, nie chowając głowy w piasek. I chciałabym bardzo, żeby dla niego tak jak i dla mnie pieniądz nie był najważniejszy.
Są tacy, którzy mówią, że to egoistyczne - pozbawić dziecka ojca.
Wie pani, tego się nie planuje. Tak się w życiu układa. Wiele kobiet się gubi w tym problemie. Wydaje im się, że nie dadzą sobie same rady z dzieckiem. A ja myślę, że kobieta zawsze da sobie radę. Tylko musi odpowiedzieć na pytanie - czy potrafi to dziecko kochać za dwoje. Zresztą o czym my tu mówimy. Żadna z nas nie ma gwarancji, że ojciec jej dziecka będzie z nią przez długie lata. W każdej chwili może odejść. Ja uważam, że macierzyństwo to najpiękniejsza rzecz, która mi się mogła w życiu przydarzyć.
A gdzie miejsce dla mężczyzny?
Mężczyźni są ogromną wartością w moim życiu, ci którzy byli i ci, którzy będą. Mówiąc żartem, uważam, że kultura Wschodu, dopuszczająca wielożeństwo, jest zdrowsza dla człowieka.
Zadowoliłby panią harem – ona jedna i ich wielu...
Nie, przecież to żarty. Tak jak każda kobieta marzę o tym, żeby mieć jednego, fantastycznego mężczyznę, który umiałby mnie kochać. Przynosiłby codziennie, no powiedzmy, co drugi dzień kwiaty. Wiedziałby, jak i kiedy mnie wesprzeć, co zrobić, żebym była szczęśliwa. Problem w tym,że takich mężczyzn jest niewielu.
Pani się podobno ostatnio ktoś taki przytrafił.
No nie, ja się przyznałam tylko do tego, że jestem zakochana. Ale nie wiem, czy ta miłość przetrwa do końca życia.
Upływ czasu nie frustruje pani?
Nie mam tego problemu. Nawet nie wiem, ile mam lat. Bo wydaje mi się, że jestem teraz bardziej atrakcyjną kobietą niż dwadzieścia lat temu. Tylko przez chwilę był taki moment w moim życiu, kiedy przytyłam. I to mi się nie podobało...
Czy coś pani w życiu nie wyszło?
Do tej pory nie udało mi się stworzyć domu z prawdziwego zdarzenia, z dwojgiem rodziców. Udawało mi się tworzyć taką pełną rodzinę tylko na trochę, a nie na zawsze. A poza tym
nie chcę podsumowywać swojego życia, bo zamierzam żyć bardzo długo.
Czy zdarzyło się jednak pani stracić kiedyś chęć do życia?
Tak. Dwukrotnie Pierwszy raz, kiedy się dowiedziałam o tragicznej śmierci mamy. Wydawało mi się, że ona za wcześnie odeszła, a ja nie żyłam jej spłacić długu zaciągniętego w młodości, bo byłam trudną nastolatką. Miałam żal, że los nie dał jej tej szansy, aby usiadła na widowni i powiedziała sobie w duchu: to jest moje niesforne dziecko, które wyszło na ludzi. A drugi raz był po śmierci ojca. Wtedy zrozumiałam, że już jestem dorosła. Chciałam dołączyć do rodziców. Nie będę opowiadać jak, ale w każdym razie nie chcieli mnie ani w piekle, ani w niebie. Zrozumiałam wtedy, że nie mogę odejść, ponieważ jeszcze bardzo wielu rzeczy o życiu nie wiem. Nie wiem jak być na przykład matką. I to uznałam za wystarczający powód, żeby jeszcze żyć.
RYSZARDA WOJCIECHOWSKA