Dorota StalińskaPrasalata 80 - te

Po mamie

 

Czy nie jest już pani zmęczona?
Tak w ogóle? Jasne! I ciągle mówię, że chociaż mam te dwadzieścia parę lat — za dużo jednak, żeby zdradzać — czasami czuję się jak staruszka. Tu mnie boli, tam mnie boli, tego mi się nie chce; pospałabym sobie,— nie mam kiedy. Myślę zresztą, że nie tylko ja mam podobne odczucia. To wynika z tempa obecnego życia, po prostu.


Zmęczenie psychiczne?
Raczej rodzaj zmęczenia człowieka, który dużo pracuje. Coś się robi, robi — potem nagłe jest się jak pęknięty balonik: zaczyna uciekać powietrze... I, niespecjalnie mam czas na ponowne „pompowanie". Robię właściwie jedną rzecz po drugiej, od dawna nie miałam urlopu. Tyle że lubię, zresztą w tym zawodzie trzeba, bez przerwy pracować. Narzeka się wtedy, owszem, ale znacznie gorzej jest, kiedy nic się nie robi.

„Pęknięty balonik" — niemniej dopiero teraz zaczyna się wokół pani osoby prawdziwa wrzawa...
Tak się składa, że tego zupełnie nie odczuwam, a kiedy stykam się z jakimiś na mój temat opiniami, jestem naprawdę zaskoczona. Bo jak powiedziałam: z jednej rzeczy wpadam w drugą. Nie mam rozległych kontaktów towarzyskich; gazet — ponieważ ciągle ich nie ma — nie czytam... Oczywiście, mam sporo bardzo różnych propozycji, z których jednak rezygnuję. Chcę uniknąć sytuacji wywołanej jak burza jedną tylko rolą. Rolą znerwicowanej, szalenie współczesnej dziewczyny, adeptki zawodu dziennikarskiego w obrazie „Bez miłości". Po tym filmie oderwałam się, byłam w świecie, w Afryce — podróżowałam, nie wiedziałam, jakie są jego losy. Zobaczyłam go dopiero na festiwalu w Gdańsku. Zaraz potem zaproponowano mi rolę Hanki Ordonówny w filmie „Miłość ci wszystko wybaczy". Mogłam tylko marzyć o podobnej roli właśnie po filmie współczesnym, gdzie widzowie postać odbierają w bardzo prosty sposób: grała siebie, czy nie siebie? Nigdy nie gra się siebie, ale też dlatego wiedziałam, że rola, którą przyjmę po filmie „Bez miłości" będzie musiała być różna od typu dziewczyny współczesnej - młodej, gniewnej. Teraz sama jestem ciekawa, co z tego wyszło?

Bo zdjęcia do filmu „Miłość ci wszystko wybaczy" zostały zakończone.
Dawno. Nie grałabym przecież w „Onych"1. Ale ' pracę w Poznaniu, w studio telewizyjnym kończymy i zaczynam nagrywać postsynchrony do filmu.

W roli Hanki Ordonówny zapowiadano Igę Cembrzyńską.
Tak, i nie interesuje mnie, dlaczego podpisano z nią umowę, a dlaczego później tę umowę zerwano. Reżyser w jednym z, wywiadów wyjaśnił, że Cembrzyńską była zajęta, że nie uzgodniono z nią; wcześniej terminów zdjęć. Niech zostanie ta wersja. Mnie jest ona na rękę i — nie robiąc nikomu przykrości — cieszę się, że mogłam w tym filmie.

Czy również śpiewa pani w filmie?
To jeszcze jedna sprawa... Nie, nie śpiewam. Śpiewa Hanna Banaszak. O czym też nie chcę mówić, ponieważ jestem temu przeciwna. Generalnie jednak stwierdzam, że dla aktorki u nas' dawno nie było i długo chyba jeszcze nie będzie tak wspaniałej roli.

Jest ona rzeczywiście różna od roli dziennikarki z obrazu Barbary Sass-Zdort? Myślę o pewnym przepuszczeniu roli przez siebie, a w pani przypadku przez osobę niespokojną, znerwicowaną?
Zaczyna się od tego, że to w ogóle inna postać. Wspaniała. Dystyngowana.

No, właśnie, przy pani bezustanne, ruchliwości, wręcz miotaniu się... Przecież pani jednej chwili nie potrafi usiedzieć spokojnie.
Ale tym filmem bawiłam się. Bawiłam się w elegancję, zwalnianie swojego rytmu mówienia, poruszania się. Na ile to się udało.

Wyobrażam sobie, że gdyby rozmawiał z panią Janusz Atlas określiłby pani sposób bycia słowem wydrotowata.
Ja wiem? Prawem ludzi jest odbierać i oceniać każdego jak mu się podoba.

Porównuje się panią z Krystyną Jandą.
Nie lubię tego tematu. Na konferencji prasowej w Gdańsku, kiedy padło to stwierdzenie powiedziałam, że podejrzewam, ba — jestem pewna, iż w tym kraju jest jeszcze parę dziewczyn o włosach blond i temperamencie odbiegającym od przeciętnego. Oczywiście nie obrażani się; jak powiedziałam — ludzie mają prawo oceniać, porównywać. A, że akurat ona grała w „Człowieku z marmuru" rolę zbieżną z moją w „Bez miłości"? Obie role wymagały tempa, rytmu, tego, by się działo... Poza tym nie znajduję jakichś specjalnych podobieństw osobowości.

Jak więc pani samą siebie określa?
Nie określam siebie. Nie mogę ze sobą wytrzymać. Marzy mi się spokój. Chciałabym mieć w domu 'porządek, żeby w każdej szufladzie było poukładane: dokumenty, szpilki... Nigdy tego nie miałam i chyba nie będę miała, bo zawsze byłam właśnie taka. Byłam uciążliwym dzieckiem... Ale to sprawy intymne.

Była pani uciążliwym dzieckiem...
Samowolnym. Co zostało i nieraz daje się we znaki moim kolegom, współtwórcom.

A może to zwyczajna chęć zwrócenia uwagi na siebie, za wszelką cenę.
Nie. Określiłabym to raczej tak: jest to wiara w to, co robię. Jeżeli wiem, że mam rację, upieram się. Do ostatniego tchu.

Na planie rzeczywiście proponuje pani przeróżn
e warianty rozgrywania tej czy innej sceny, pomysły przychodzące ad hoc — skąd zatem wiara, że to rozwiązania, propozycje idealne?
To można w końcu sprawdzić.

Obserwując pracę przy realizacji telewizyjnej wersji „Onych" Witkacego odnoszę wrażenie, że partnerzy nie bardzo rozumieją to, co pani im proponuje.
Problem tkwi w tym, że ci aktorzy grali kiedyś tę sztukę w innej konwencji, że w ogóle wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do „witkacologu". Dlatego że Witkacy, to musi być dziwacznie, lewą ręką za prawe ucho? Gdy ja sądzę, że „Oni" są tekstem niezmiernie współczesnym, aktualnym, że można go zrobić normalnie.

Z pani ekspresja bodaj nadwitkacowską?
To źle? Zresztą chodzi o konwencję, nie stopień ekspresji.

W efekcie pani partnerzy dość bezradnie drepczą za panią...

Przykro mi. Ja zawsze zastanawiam się nad tym, co robić od początku, podczas wielogodzinnych rozmów, kiedy wszystko się wspólnie ustala. Bardzo rzadko spotykam się na planie filmowym z niezrozumieniem Telewizja mnie jednak męczy Przyzwyczajona jestem do bardzo szybkiej pracy. Tu godzinami wałkuje się jedną sklejkę, często są sytuacje typu: kamera źle poszła, nie tak działają mikrofony. Wiele rzeczy wtedy ucieka zaczyna się wszystko powtarzać mechanicznie.

Sztuczność, kreacyjność...
Nie interesuje mnie kreacja Znowu odwołam się do „Onych - zwłaszcza w tej sztuce. Nie interesuje mnie na przykład, mając te dwadzieścia parę lat, rola staruszki.

Można od kreacyjności uciec w teatrze?
Można. Zależy w czym się gra.

Jeżeli chodzi o teatr nie trafiła pani zbyt fortunnie; zaraz po studiach Teatr na Woli.
Zagrałam w nim parę dobrych ról. Poza tym mam swój własny teatr, który jest największą mają radością, a który powstał w momencie, kiedy postano wiłam mówić naprawdę od siebie. W filmie, w teatrze, wszędzie są pęknięcia, coś jednak ucieka. Kiedy przez godzinę jestem na scenie sama, nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek rozluźnienie.

Praca, praca, praca — postawa zdecydowana, szorstka stara się pani być bardziej męska niż mężczyźni.
Tyle się w życiu poprzewracało. Coraz częściej faktyczni przejmujemy funkcję mężczyzn, musimy wręcz jak gdyby o nic: walczyć. Ta moja szorstkość jest pozorna. Człowiek nie zawsze ma powody być miłym. Najcieplejsze sprawy mamy dla siebie, dla ludzi, których lubimy. To, że gestykuluję, odrzucam głowę pozwala podłączyć się do jakiejś machiny, żeby bardziej efektywnie wykorzystać tę moją energię. Mam to po mamie, która zawsze (…) potrafiła wykonywać tysiąc rzeczy naraz... Spokój odnajduję w domu, gdy sprzątam, robię na drutach. Także kiedy prowadzę samochód. A teraz pozwoli pan że pójdę na obiad.

TYDZIEŃ 29.03.81.
GRAŻYNA BANASZKIEWICZ