DOM SZTUKI, poniedziałkowy wieczór 20 kwietnia. Sala w skupieniu oczekuje rozpoczęcia monodramu Doroty Stalińskiej "Żmija". Światła przygasają. Przez moment nic się nie dzieje, aż tu nagle... tupot nóg i na salę. wpada - wejściem dla widzów - ruska baba. W walonkach, chuście na głowie i odzieniu zdecydowanie drugiej świeżości. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że mamy przed sobą kolejne wcielenie Doroty Stalińskiej, aktorki o stu twarzach.
Cyniczna bohaterka dnia dzisiejszego w "Bez miłości", Młodziakowa w "Ferdydurke", dziewczyna z marginesu w "Krzyku" i gwiazda - wamp przedwojennej rewii w "Latach dwudziestych, latach trzydziestych".... To tylko niektóre wcielenia tej niezwykłej aktorki.
Stalińska nie jest łatwym kąskiem. Prowokuje i wnerwią, uwodzi i odpycha. Jej intensywnie niebieskie oczy świdrują na wylot, nakazują dystans albo promieniują ciepłem i dowcipem. Blond fryzurę zastąpiła szopą rudych włosów a' la Ewa Sałacka i nosi ją z właściwą sobie nonszalancją. Ubiera się odważnie i ma swój styl. Jest bezkompromisowa w obronie prawa do własnej prywatności, bez żenady pokazuje się w towarzystwie znacznie młodszego mężczyzny. Szyk i abnegacja, tupet i wdzięk - oto cała Stalińska.
A jednak podziwia się ją. Kiedy pojawiła się na scenie Domu Sztuki, publiczność przywitała ją oklaskami. Oklaskami przerwała jej kilkakrotnie występ, zupełnie, jakby były to arie operowej diwy, nie zaś skromny monodram o smutno - śmiesznym życiu rosyjskiej żołnierki, oparty na opowiadaniu Aleksego Tołstoja.
W ciągu niespełna pięćdziesięciu minut Stalińska wzrusza liryzmem, śmieszy grubiańskością i przeraża autentyzmem kobiety, która najszczęśliwszy okres swego życia spędziła walcząc podczas Rewolucji u boku swego ukochanego mężczyzny. Po zwycięstwie sprawy nie potrafiła poradzić sobie z uporządkowanym życiem biuralistki i członka komunistycznego społeczeństwa. Tęskniła do ukochanego człowieka, którego na zawsze utraciła i do walki i - "tam czułam się bezpieczna, wiedziałam, o co chodzi", wyznaje niespodziewanie. Porewolucyjne społeczeństwo uznało ją za "żmiję" i żołnierską dziwkę.
Po skończonym występie, dzierżąc w dłoni bukiet róż od Andrzeja Bukowieckiego Dorota Stalińska wyznała: "Dwadzieścia lat temu dostałam za ten monodram główną nagrodę na Festiwalu Jednego Aktora. Od tego czasu zagrałam ją dwa i pół tysiąca razy. Namówiono mnie na ten występ tutaj i chciałabym wiedzieć, czy ta sztuka nie zestarzała się i czy nadal Państwo ją chcecie oglądać".
Bohaterka monodramu ma w sobie cechy aktorki. Może dlatego wydaje się tak prawdziwa. Może dlatego się nie zestarzała - wbrew temu, co o sobie kokieteryjnie wyznała Stalińska. A poza tym - trochę żmii w naszym telewizyjnym, skomercjalizowanym świecie nie zawadzi.
1998