DOROTA STALIŃSKA ma własny teatr, nie otrzymuje żadnych dotacji. Musi grać tak, żeby bilety pokryły koszty sztuki, ekipy. Grudniowa gdańska premiera spektaklu "Love me tender..." w wykonaniu Doroty Stalińskiej (Afrodyta), występującej również w roli reżysera i producenta oraz Joanny Koroniewskiej (Ligea) [obie aktorki na zdjęciu], na scenie Państwowej Opery Bałtyckiej, była przedsięwzięciem ze wszech miar udanym. Na obu przedstawieniach zjawiły się komplety widzów. Dwugodzinny spektakl śledzono w napięciu. Tylko pozornie jest to widowisko humorystyczne. Były chwile ciszy. W oczach wielu widzów pojawiały się łzy. Scenariusz napisał Jacek Koprowicz na podstawie biografii jednej z najbogatszych kobiet świata, Kristiny Onasis.
Spotkanie z Dorotą Stalińską
Pieniądze to nie wszystko Dorota Stalińska wykreowała na scenie kobietę, której tylko pozornie nie brakuje niczego. Poszukiwania szczęścia, mimo starań i wkładanych podczas zmagań z życiem ogromnych sum pieniędzy, kończą się fiaskiem. Po sukcesie jej poprzedniego spektaklu "Zgaga", który oglądaliśmy na scenie Teatru "Wybrzeże", aktorka i reżyser w jednej osobie, szukała tekstu tak samo dobrego albo lepszego. Gdy trafiła na scenariusz Jacka Koprowicza, wiedziała, że przeznaczony jest dla niej. Wcześniej bezskutecznie sięgały po tekst utalentowane aktorki, w tym Ewa Kasprzyk. Materiał stwarza wiele niełatwych do pokonania trudności. Scenarzysta, nawykły do pisania dla filmu, zastosował podobną technikę, proponując między innymi szybkie przejścia z jednej sceny do drugiej, wymagające od wykonawców błyskawicznego przebierania się, zmiany nastrojów graniczących z ekwilibristyką.
Dodawanie sił
Dzień po gdańskiej premierze Dorota Stalińska zorganizowała w Hotelu Hanza w Gdańska konferencję prasową. Była to swobodna rozmowa o przedstawieniu i nie tylko. - W "Love me tender..." dramat jest poważniejszy niż w "Zgadze" - mówiła aktorka. - Bo zdrada jest bezwzględnie wagowo mniej tragiczna niż śmierć. Aktorce zależało, żeby sztuka pozwoliła ludziom przywrócić prawidłową skalę wartości w życiu. Zapomina się o tym, co się ma dobrego. Chce się mieć jak najwięcej pieniędzy. Ludzie wyobrażają sobie, że dzięki temu będą bardziej szczęśliwi. Nie potrafią w tym pędzie się się zatrzymać. Coraz rzadziej uśmiechamy się. Jakbyśmy nie potrafili zauważyć, że ktoś, kto jest blisko nas, dobre stówo, więcej są warte niż worek pieniędzy.- Myślę, że sztuka niesie siłę - mówi aktorka. - Że udało się ciężki dramat skonstruować od strony reżyserskiej tak, że widownia co chwilę jednak wybucha śmiechem, przerywa burzą braw. W ostatniej scenie zalega na widowni absolutna cisza, i to jest magiczna chwila. Wszystko zamiera. Nikt nie oczekuje, że widownia będzie biła brawo. Bo nie może bić brawa. Mam świadomość, jak długo mogę ciszę utrzymać. Takie było założenie, to się udało!
Bawić i wzruszać
To jest właśnie moment wzruszenia. U podstaw zawodu aktora leży stara dobra sentencja: aktor to człowiek, który ma bawić i wzruszać. Tego widzowi dzisiaj najbardziej potrzeba w teatrze. Po raz pierwszy Dorota Stalińska wystąpiła na scenie operowej, co stwarza dla aktora dramatycznego dodatkowe trudności, Teatr przy al. Zwycięstwa - przyznała Stalińska - ma wiele plusów. Przede wszystkim znakomita akustyka. Teatr dramatyczny inną ma konstrukcję architektoniczną od operowego. Inaczej zorganizowana jest przestrzeń. - Ale okazało się, że w Trójmieście nie ma obecnie teatru dramatycznego, że została opera - kontynuowała Stalińska. Aktorka zdementowała pogłoskę, że dyrektor teatru "Wybrzeże" nie wpuścił jej do swego gmachu przy Targu Węglowym. Negocjując z nim gdańską premierę sztuki otrzymała termin - ostatni tydzień września. Zobaczyła widownię po remoncie. To, co zostało z fantastycznego teatru, zaskoczyło ją. "Obsiedziała" miejsca, z których nie widać sceny. Wyraziła opinię, że zlecenie projektu przebudowy wybitnemu architektowi polskiemu, który ma realizacje w Paryżu, okazało się nieporozumieniem. W teatrze niepotrzebne jest nazwisko, tylko projektant znający relacje widownia - scena i wie do czego teatralna przestrzeń ma służyć. Widz w teatrze nie przychodzi siedzieć pod ścianą na wygodnych kanapach z lampką wina, tylko przychodzi obejrzeć sztukę. Więc musi ją widzieć. Jeżeli z ponad stu miejsc nie widać sceny, tylko część horyzontu i kulisy, to chyba jest nieporozumienie. Przed remontem teatr dysponowat 650 miejscami. Gdy widzowie siedzieli na schodach, a tak było na spektaklach "Zgagi", mieściło się do 750 osób. Teraz jest 430 miejsc, z czego ze 103, lub 105 nie widać sceny. - Jaki to jest teatr? Na 300 osób?! - pyta Stalińska. - Nie mogę sprzedać biletów na miejsca wiedząc, że z nich nic nie widać. Pan Nowak się szczyci, że realizuje 12 premier dając 500 przedstawień rocznie i już podniósł frekwencję do 80 tysięcy osób. Wystarczy wziąć kalkulator, żeby policzyć, że ma po 160 - góra - osób na każdym przedstawieniu! Nie ma szans, żeby koszty tych 12 przedstawień zrealizowanych za państwowe pieniędze się zwróciły.
Bez dotacji
Dorota Stalińska ma własny teatr, nie otrzymuje żadnych dotacji. Musi grać tak, żeby bilety pokryły koszty sztuki, ekipy. Dlatego wybiera teatr, który jej na to pozwala. Teatr Muzyczny na "Love me tender..." jest za duży. Kameralny w Sopocie - za mały. Na scenie gdańskiej opery trzeba było pokonać barierę dużej odległości aktora od widza. Nie udało się wyprowadzić dekoracji do proscenium i zagrać przed kurtyną. Aktorka mówi, że wcale nie jest tak, że jest przekonana, że to, co robi zawsze jest fantastyczne. Pracuje nad każdym spektaklem bardzo długo. Stawia na szali swój honor i swoje nazwisko. Komuś może się podobać, komuś - nie. Natomiast artystycznie, jako całość, musi być to dzieło skończone, przemyślane i na bardzo dobrym poziomie. A więc zawsze z niecierpliwością i ogromną tremą przedstawia spektakl i jest ciekawa opinii ludzi, na których jej zależy. Także i teraz, rozmawiając z dyrekcją Państwowej Opery Bałtyckiej czekała na odpowiedź, czy sztuka godna jest tego teatru, bo teatr też pracuje na swoje dobre imię i nie może puścić rzeczy niedobrych. Dyrektor Włodzimierz Nawotka zadeklarował ponowne otwarcie drzwi przed aktorką.
Gdańskie korzenie
Dorota Stalińska urodziła się i wychowała we Wrzeszczu. Chodziłyśmy razem przez osiem lat do Szkoły Podstawowej nr 54 przy ulicy Traugutta, a potem, pręż kolejne cztery do III Liceum Ogólnokształcącego im. Bohaterów Westerplatte. Jest cały czas tą samą Dorotą. Żywiołową, szczerze okazującą uczucia i emocje. Kochającą życie. Garnącą się do ludzi, dającą wiele ciepła, przyjaźni, miłości. Na wieczorne przedstawienie "Love me tender..." przybyło grono jej koleżanek i kolegów z "Topolówki". Otoczyliśmy ją, gratulowaliśmy, nie kryjąc radości i wzruszenia. - Tak się cieszę, że jesteście, że mogłam czymś was jeszcze zaskoczyć - mówiła Dorota.
Uciec od "Zgagi"
Pracując nad "Love me tender..." próbowała uciec od "Zgagi", którą grała osiem lat. Musiała stworzyć inną osobę. O innym sposobie mówienia. Teatr ma swoje prawa. Swój czas rytm przedstawienia. Sztuka nie może mieć za dużo pauz. Wiedziała, że pierwsza odsłona, która jest informacyjna, nie może trawć dłużej, niż 25 minut. Na pytanie, na ile się otwiera tworząc rolę głównej bohaterki odpowiedziała:- Wiadomo, żeby zagrać, że boli mnie wątroba, nie musi mnie ta wątroba boleć. Płaczę w ostatniej scenie prawdziwymi łzami. Nie można powiedzieć: to jest tylko technika. Mogę teraz się popłakać, jest to technicznie możliwe. Magia zawodu polega na tym, żeby, nie naruszając własnej psychiki, wprowadzić drugą postać. Jeżeli płakałabym, albo śmiałabym się wyłącznie "technicznie", to nie byłoby w tym prawdy.
Joasia Koroniewska
Partnerką Doroty Stalińskiej na scenie jest Joanna Koroniewska. Młodą aktorkę znają telewidzowie z roli Małgosi w serialu "M jak miłość". Joasia gra pokojówkę. Wykazuje się dojrzałością. To efekt wspólnej półtorarocznej pracy z Dorotą. W teatrze próby trwają dwa - trzy miesiące. Joasia też się denerwowała. Praca w serialu przypomina fabrykę. Uczy się człowiek pięciu scen na pamięć, wchodzi na plan i mówi tekst. Rzadko ma to coś wspólnego z pracą twórczą. Dorota młodszą koleżankę uspokajała. Szczodrze dzieliła się wiedzą i umiejętnościami. To dzisiaj procentuje. Gdy zatną się żaluzje, wypadnie dzbanek z kawą, coś się przewróci, zadzwoni na widowni komórkowy telefon, Joasia zareaguje tak, jak Ligea. Dorota, wiadomo, przyjmie wszystkie niespodzianki jak dojrzała aktorka. W młodej artystce uruchomi) się ten sam instynkt. Cokolwiek by się działo na scenie, reaguje nie jak prywatna osoba, nie udaje, że się nic nie stało. Podczas drugiego spektaklu na widowni dzwoniła dość długo komórka, należąca do jej kolegi z "Topolówki", dziś znakomitego lekarza, którego widać zahipnotyzowała gra koleżanki. A może zrobił kawał, żeby sprawdzić, jak "Stalowa" wybrnie? Gdyby był jeden sygnał, nie odwracałaby uwagi widza od tematu. To, co zrobiła, było przymrużeniem oka do widowni. Rodzajem zabawy. Wiedzą o tym osoby, które ją znają. Byli ludzie, którzy pytali, czy telefon dzwonił specjalnie.
Sterem okrętem
W teatrze pracuje sztab ludzi - dekoratorów, rekwizytorów, charakteryzatorek, kostiumologów, garderobianych itp. Dorota Stalińska zadaje sobie pytanie, dlaczego wybrała taką drogę? Bo przecież tak zwana gwiazda powinna przychodzić pół godziny, czy godzinę przed przedstawieniem. Zrobić awanturę garderobianej, że nie z tej strony jest szminka położona. Pójść do perukami, żeby jej ktoś zapiął włosy. Do charakteryzatorni, żeby ją umalował, do garderobianej, żeby ją ubrała i wyjść na scenę, żeby grać. We własnym teatrze ma przed spektaklem ogrom pracy. Jest najszczęśliwsza, gdy na godzinę przed przedstawieniem wchodzi do garderoby i próbuje być tylko aktorką. A jednak do końca jeszcze biega coś sprawdzić. Woli to, niż żeby na scenie czegoś zabrakło.
"Bawić i wzruszać"
Katarzyna Korczak
Głos Wybrzeża nr 241/17/19-12-2004
21-12-2004