Dorota StalińskaPrasaod roku 2000

Kwestionariusz nostalgiczny

Kwestionariusz nostalgiczny

DOROTA STALIŃSKA wspomina gdańskie dzieciństwo.

Gdańszczanie, gdynianie, sopocianie... Urodzeni i wychowani tu, nad Zatoką Gdańską, niejednokrotnie ruszali w świat w poszukiwaniu sławy i fortuny. Wielu z nich się powiodło. Dziś są sławni, cenieni, podziwiani. Brylują w swoich Warszawach, Paryżach, New Yorkach, ale wgłębi serca przechowują obrazy trójmiejskich ulic, skwerów, plaż, lokali. Właśnie z myślą o nich opracowaliśmy nasz "Kwestionariusz nostalgiczny". Dzięki niemu Czytelnicy "Rejsów" będą mogli towarzyszyć naszym bohaterom w podróży do krainy dzieciństwa. Dziś oprowadza nas po niej aktorka, Dorota Stalińska.

1. Na świat przyszłam...

...oczywiście w Gdańsku, pewnego pięknego czerwcowego wieczoru. Byłam chyba najmniej oczekiwanym prezentem z okazji Dnia Dziecka dla trójki mojego starszego rodzeństwa...

2. Na pierwsze spacery Tata zabierał mnie...

Chyba nie bardzo pamiętam te pierwsze spacery Ale są zdjęcia w rodzinnym archiwum z sopockiego mola z plaży.. Pierwsze spacery, które pamiętam, to były bardzo, bardzo poranne wyprawy do lasu na grzyby w Lipuszu. Tata znał się na grzybach jak nikt na świecie i bardzo szybko ze mnie też zrobił eksperta w tej dziedzinie. Uwielbiałam te wyprawy i gotowa byłam dla nich jako kilkuletnie dziecko wstawać o 4 rano. Ale to były czasy, kiedy grzybów było w lesie bardzo dużo i pysznie było wracać nie tylko z pełnymi koszami, ale i z pelerynami pełnymi jędrnych borowików, czerwoniaków, kozaków i maślaków.... to były czasy!!!!

3. Moje podwórko...

Moje podwórko z dzieciństwa to nie było podwórko, to był przepiękny, wielki sad. Mieliśmy w nim swoje magiczne drzewo - potężny, stary orzech niebotycznych rozmiarów To był nasz raj, to był nasz "małpi gaj", to był nasz cały świat... skrywał wszystkie nasze dziecięce tajemnice, radości i smuteczki. Ale jak to z rajem bywa - nie dane było nam w tym raju dorosnąć. Któregoś dnia pojawił się Pan Pająk (na zawsze zapamiętałam to nazwisko) z ogromną piłą i na nic zdały się nasze protesty, błagania i stawanie "rejtanem" wokół drzewa... Nasz raj sięgnął bruku. Patrzyliśmy na to całą gromadką, siedząc w oknie pogrążeni w rozpaczy i wizach, przejmując na siebie straszny ból ćwiartowanego pilą drzewa i wyklinając Pana Pająka na swój dziecięcy sposób: "To nasze drzewo! Zostaw je ty pająku jeden. Jakby tak ciebie piłą rżnęli, wiesz jakby to bolało?" itp. itd. Pan Pająk co prawda tłumaczył nam, że to nie od niego zależy że on musi wyciąć i ten orzech i cały sad, bo mu kazali. Ale my - pięcio-, sześciolatkowie - nie rozumieliśmy jego słów. Nie rozumieliśmy, jak można było dopuścić się tak strasznej zbrodni i kto mógł kazać coś takiego zrobić. Winiliśmy nawet siebie, myśleliśmy że może byliśmy niegrzeczni, że może nie zasłużyliśmy na taki fantastyczny raj. Nie wiedzieliśmy że kosztem naszego raju ktoś chciał ocalić swój własny raj: Nie wiedzieliśmy że tuż za naszym sadem ktoś ma ogromny pusty teren, na którym hoduje parę norek i dobre układy gdzie trzeba i z kim trzeba. Szkoły Podstawowej nr 54 nie wybudowano więc na tym pustym terenie, ale na terenie naszego sadu, jednego z najpiękniejszych sadów w Trójmieście.

4. Mama posyłała mnie do sklepu...

A raczej do sklepiku na rogu. Posyłała mnie po różne drobiazgi, których akurat zabrakło. Lubiłam chodzić do sklepiku, bo mogłam sobie kupić wtedy oranżadę w proszku. Oblizywało się palec, wsadzało do tego proszku i z powrotem do buzi. To było pyszne! Szkoda, że dziś już takiej oranżady nie ma.

5. Pierwszego dnia szkoły siedziałam...

O nie, tego na pewno nie pamiętam. I nie tylko dlatego, że miałam w międzyczasie parę wstrząsów mózgu. Po prostu to było bardzo dawno temu. Pamiętam natomiast, że tego dnia zrozumiałam, że posiadanie szkoły na własnym podwórku ma swoje zalety. Nie trzeba wychodzić wcześniej, bo dzwonek słychać w domu, nie trzeba brać śniadania do szkoły bo na śniadanie można wpaść w przerwie do domu, nie trzeba czekać w kolejce do toalety bo można wpaść zrobić to w domu. Nie można tylko udawać, że się jest chorym, bo mogą wpaść' sprawdzić, czy jesteś w domu.

6. Droga do szkoły prowadziła przez...

Kiedy byłam w siódmej klasie, wyprowadziliśmy się z "podwórka" Szkoły Podstawowej nr 54 i zamieszkaliśmy po drugiej strome lasu. Tak więc przez kolejne dwa lata musiałam wychodzić bardzo wcześnie z domu, zabierać ze sobą śniadanie i wędrować 40 minut przez las. Najgorzej było zimą. O ileż razy tęskniłam wtedy do lat minionych! Oczywiście mogłam chodzić ulicami naokoło, ale to było znacznie dalej i dłużej. To były inne czasy i las nie budził nigdy we mnie niepokoju. Do liceum (topolówka) tez chodziłam na skróty przez las.

7. Góra na sanki...

Nie mieliśmy z tym problemu. Mieszkaliśmy pod samym lasem. Wszystkie góry i górki były nasze. Oczywiście były te mniej i bardziej niebezpieczne, te dla ciapciaków i te dla odważnych. Ja oczywiście zawsze chciałam należeć do odważnych i mierzyłam się z najtrudniejszymi zjazdami. Do czasu kiedy jacyś chłopcy chcąc mnie zatrzymać (w ramach zalotów tudzież w ramach zazdrości) położyli w poprzek bardzo stromej i oblodzonej uliczki Na Wzgórzu wielką choinkę. Zderzenie z latarnią skończyło się wielkim szokiem i wielkim płatem wyrwanym z lewego kolana. Szpitala uniknęłam dzięki mojej 14-letniej siostrze, która marząc od zawsze o medycynie, potraktowała mój wypadek poważnie. Założyła biały fartuszek, wysterylizowała nad ogniem nożyczki i wiszący płat mięsa bardzo ładnie i równo obcięła.

8. Na plażę chodziliśmy do...

Moja ukochana plaża z dzieciństwa to plaża w Sobieszewie i Świbnie. Biały, czyściutki piaseczek i krystalicznie czysta woda udrapowana regularnymi, delikatnymi falami i cała masa ciekawostek w nadmorskich lasach: a to hełm się znalazło, a to kulki, a to kawałek karabinu... i mnóstwo pięknych szyszek, którymi w czasie wakacji paliło się w piecu. To obraz dzieciństwa. Natomiast potem, już w liceum, kiedy chcieliśmy miło spędzić wagary, to jeździliśmy do Brzeźna. Raz, pamiętam, trafiliśmy na okropny sztorm, to była frajda... a jakie bursztyny., tyle tylko, że wróciliśmy do szkoły przemoczeni do szpiku kości, jakoś nikt nie chciał nam uwierzyć, że tych parę godzin spędziliśmy w bibliotece. Ale to były czasy kiedy na plaży były jeszcze bursztyny Było po co chodzić na wagary

9. Jak zaczęłam chodzić do kawiarni to chodziłam do...

Chyba nigdy specjalnie nie przepadałam za kawiarniami. Miałam zbyt wiele ciekawych rzeczy do zrobienia... trenowałam płetwonurkowanie w gdyńskim klubie Posejdon, miałam zajęcia teatralne w Staromiejskim Domu kultury w Gdańsku... Ale raz pamiętam poszliśmy do "Cristalu", żeby uczcić porażkę naszych chłopców w zawodach siatkówki.... chcieliśmy być tacy dorośli, zamówiliśmy piwo i... okazało się, że ten facet, co tak zażarcie czytał cały czas gazetę przy sąsiednim stoliku, to nasz dyrektor Tebinka.

10. Na pierwszą randkę zabrał mnie...

Kto? Kiedy? Bo jak w przedszkolu, to nie pamiętam. Bo jak w podstawówce, to był taki Rysiek... i wystawał pod moimi drzwiami... i pytał, czy chcę z nim chodzić. Ale nie chciałam. A jak w liceum.... o to już poważna sprawa... to ja kochałam się w koledze z klasy, ale on się kochał w innej koleżance, a jak on już też zaczął się trochę kochać we mnie, to ja już kochałam się w kimś innym, a potem jak ja znów w nim, to on już nie... i tak przez wiele lat.

A potem? A to już nie powiem.

 

Dorota Stalińska

ur. w Gdańsku 1 czerwca 1953 r.

Aktorka, absolwentka Warszawskiej Szkoty Teatralnej Sławę przyniosły jej role w filmach Barbary Sass: "Bez miłości", "Debiutantka", "Krzyk", "Historia niemoralna". Stworzyła kreacje aktorskie w wielu filmach wybitnych reżyserów polskich: Filipa Bajona, Piotra Szulkina, Juliusza Machulskiego. Ostatnio wywołała poruszenie w środowisku teatralnym Gdańska, przypuszczając na łamach prasy atak na dyrektora teatru "Wybrzeże", Macieja Nowaka.

Obecnie nie jest związana z żadnym teatrem, objeżdża Polskę ze spektaklem "Love me Tender", granym w dwuosobowej obsadzie. W Gdańsku wystąpiła w grudniu ub. roku.

 

"Kwestionariusz nostalgiczny"
Dziennik Bałtycki + Wieczór Wybrzeża nr 5
07-01-2005