Dorota StalińskaPrasaod roku 2000

Musiałam na nowo nauczyć się chodzić

 

„Któryż to raz na pooperacyjnej budzę się sali. Któryż to raz sprawne ręce chirurga moje ciało pozszywały. Któryż to raz ten straszny ból wytrzymać muszę. Któryż to raz pytam w duchu - kto pozszywa mą duszę?!"
 

Jako dziecko długo chorowała. W życiu dorosłym miała kilka wypadków, przeszła wiele operacji. Dziś stara się spłacać dług - za swoje cudowne ocalenia i za sympatię, jaką od 30 lat okazują jej widzowie.

Jest typem kobiety-wojownika, a jednocześnie wrażliwą autorką wierszy i piosenek. Znamy ją ze znakomitych kreacji filmowych i teatralnych, jak „Krzyk", „Zgaga", „Ubu Król", oraz z walki o bezpieczeństwo na drogach.

Propaguje Pani zdrowy, sportowy styl życia. Czy już w dzieciństwie była Pani taka wysportowana?
Musiałam być sprawna. Miałam wadę serca i reumatyzm, więc dużo czasu spędzałam w szpitalach. Sterydy zniszczyły mi wątrobę, zaburzyły pracę układu hormonalnego i tarczycy. Z tego powodu byłam gruba i właściwie całe moje życie jest walką o utrzymanie normalnej figury. Trzykrotnie zrzucałam po 20 kilogramów, znów tyłam. Miałam za słabe serce, żeby biegać, ale nurkowałam. W wieku 16 lat biłam rekordy. Na studiach zaczęłam też trenować jogę, która do dziś ratuje mi życie. Gdybym codziennie rano nie stawała na głowie, pewnie nie przetrwałabym tylu wypadków. Każdy dzień zaczynam też od gimnastyki, a ostatnio odkryłam chodzenie z kijami, czyli „nording walking". Gorąco polecam! To fantastyczne – nie męczy tak jak spacer czy bieganie, a bardzo poprawia kondycję, bo pracuje przy tym aż 650 mięśni!

Jakie diety stosowała Pani w walce z nadwagą?
Już jako nastolatka wiedziałam chyba wszystko o dietach. Ciągle poszukuję najwłaściwszego sposobu odżywiania. Czytam na ten temat. Mam jeszcze dużo rzeczy do zrobienia, więc zamierzam żyć co najmniej sto lat. Muszę być sprawna i pełna energii, dlatego sięgam po różne metod' medycyny naturalnej. Ostatnio stosuję dietę zgodną z grupą krwi. Poza tym pijemy z synem zioła Alveo - wodny roztwór z 26 roślin, które zapewniają organizmowi wszystkie elementy potrzebne do prawidłowego funkcjonowania. Odkąd je pijemy, nie chorujemy. Jestem przekonana, że człowiek jest najgenialniej skonstruowaną maszyną, trzeba mu tylko dostarczać odpowiednie paliwo.

Ma Pani doskonalą kondycję - aż trudno uwierzyć, że groził Pani wózek inwalidzki!
Rzeczywiście, miałam wiele wypadków. Najpoważniejszy wydarzył się w 1986 r. Ledwo uszłam z życiem, byłam połamana i sparaliżowana. Leżałam w domu z niedowładem rąk i nóg, zdana na pomoc przyjaciół, którzy dyżurowali przy moim łóżku. I chwała im za to! Lekarze nie byli pewni, czy w ogóle będę chodzić, ale nawet nie dopuszczałam do siebie takiej myśli. Poprosiłam, żeby powieszono mi na ścianie wielki napis: „Moja siła polega na tym, że umiem się podnosić". Cztery miesiące po wypadku zrobiłam premierę sztuki „Ubu Król"...

Skąd w Pani tyle siły?
Kiedy leżałam w szpitalu,wpadła mi w ręce książeczka amerykańskiej autorki, o możliwościach ludzkiego umysłu. Lektury, przemyślenia, joga - to wszystko przekonało mnie, że człowiek ma w sobie potęgę. Każdy może być dla siebie uzdrowicielem, może posiąść sztukę samoleczenia. Poza tym nigdy się nie poddaję i wierzę w moc pozytywnego myślenia. Odkryłam, że dostajemy od świata to, co sami dajemy. Jeśli wstajesz rano i mówisz: „Nic mi się nie chce, wszystko mnie boli", czujesz się przytłoczona i chora. Jeżeli spojrzysz w lustro i powiesz: „Jestem piękna, wszystko mi się uda" - rzeczywistość dopasowuje się do tego obrazu. Nasz umysł jest jak komputer, który trzeba tylko odpowiednio zaprogramować. Człowiek jest w stanie wykreować sobie świat, bo myśl wyzwala energię, która popycha nas w kierunku realizacji tego, o czym marzymy. Dzięki takiemu myśleniu wyszłam z najgorszych opresji.

Czy trochę tego hartu ducha nie wyniosła Pani z domu rodzinnego?
Na pewno, choć nic się nie dzieje bez ciężkiej pracy nad sobą i bez tego, co nazywamy przeznaczeniem. Wierzę, że jestem poddana wpływom planet. Zjawiamy się na świecie z jakimś zasobem energii i tylko od nas zależy, co z tym zrobimy. Rodzice oczywiście dali mi mocną podstawę, ukształtowali mój system wartości. Tatuś był rektorem Politechniki Gdańskiej. Nigdy nie wstąpił do partii, co wymagało od niego odwagi i niezłomności charakteru. Nasz dom nie opływał w dostatki, ale ja i trójka mojego rodzeństwa wiedzieliśmy, co jest w życiu ważne. Teraz te same wartości - prawość, uczciwość, wrażliwość na drugiego człowieka - wpajam synowi. Moi rodzice niestety odeszli wcześnie. Ale wierzę, że nad nami czuwają, czego dowodem są moje cudowne ocalenia.

Jak to możliwe, że będąc tak dobrym kierowcą, miała Pani tyle wypadków?
Nie wydarzały się z mojej winy! W tym najpoważniejszym siedziałam na miejscu pasażera. A dlaczego tyle razy Pan Bóg mnie doświadczał? Mam na ten temat swoją teorię. Dostajemy wiele sygnałów od opatrzności, tylko nie potrafimy ich rozpoznać. Uważam, że wypadki były mi dane po to, żebym się czegoś nauczyła. Może także po to, żebym zrozumiała, że żyję nie tylko dla siebie, ale i dla innych ludzi. Kiedy byłam w stanie śmierci klinicznej, wcale nie miałam ochoty wracać. Chciałam iść do mamy, ale ona mnie odesłała na ziemię. To jeszcze nie była moja pora. Dostałam wtedy taki ogrom energii, że mogłabym leczyć. I leczę czasem, jeśli zachodzi taka potrzeba. Wiem, że mo­im obowiązkiem jest dzielenie się z ludźmi tą siłą. Dlatego propaguję zdrowy styl życia i bezpieczeństwo na drogach. Jestem to winna także widzom, którzy od 30 lat mojej pracy artystycznej okazują mi swoją sympatię.

Dlatego po ostatnim wypadku założyła Pani Fundację Nadzieja?
Fundacja oficjalnie działa od pięciu lat, ale pracuję nad nią od 1998 r., czyli od wypadku na skrzyżowaniu w Sękoci-nie koło Magdalenki. Całe to zdarzenie było jakąś magią. Jechałam na wywiad z Ewą Sałacką. Kiedy już byłam w drodze, Ewa zadzwoniła, żebym zabrała ze sobą Pawła. Wróciłam więc po syna, poprosiłam, żeby się ubrał, ale w ostatniej chwili zdecydowałam, że ma zostać w domu. Wywiad był w duchu: „Jak to możliwe, że tyle w życiu dokonałaś, choć miałaś tyle wypadków". Zakończyłam go przewrotnie słowami: „Memu życiu nie zagraża bezpieczeństwo". Gdy wracałam, jakaś kobieta z siatkami machała, żebym ją podwiozła. Zatrzymałam się, ale kiedy już podchodziła do samochodu, nie wiem dlaczego, nacisnęłam na gaz i odjechałam... Potem przez pół godziny stałam w korku przed skrzyżowaniem. Wjeżdżałam na nie w poczuciu bezpieczeństwa. Nie wiem, skąd się tam nagle wziął ten tir - musiał jechać bardzo szybko... Nie wiem też, jak wysiadłam z samochodu. Pamiętam tylko, że stałam na tym skrzyżowaniu, cała we krwi, i patrzyłam na miejsce, w którym byłby mój syn lub ta kobieta - ocalało tylko moje siedzenie! Stałam i powtarzałam, że mam specjalne prawa u Boga, bo mój syn nie został sierotą i zrobię wszystko, co w mej mocy, by ocalić innych.

I udało się Pani doprowadzić do tego, że na tamtym skrzyżowaniu są światła. Czego jeszcze dokonała fundacja?
Podarowałam nowoczesny stół operacyjny Oddziałowi Medycyny Ratunkowej Szpitala Dziecięcego przy ulicy Niekłańskiej w Warszawie. Kupiłam protezę ręki dla 19-letniego Przemka. Wyposażyłam w światełka odblaskowe około 400 tyś. dzieci. Przede wszystkim jednak sprawiłam, że dotarło do świadomości ludzi, jak wiele w kwestii bezpieczeństwa zależy od nas samych. Udało mi się wprowadzić modę na odblaski. Moje krzyki w mediach podziałały, ludzie chcą je nosić, tylko że, niestety, nie mają gdzie ich kupić! A przecież jest nawet ustawowy obowiązek noszenia odblasków przez dzieci do 15. roku życia - to furtka dla ubezpieczyciela do niewypłacenia odszkodowania. Teraz cała Polska zgłasza się do mnie, a ja nie jestem w stanie sfinansować odblasków wszystkim dzieciom - na to potrzeba 10 min zł. Powinien o to zadbać rząd, co mam nadzieję kiedyś nastąpi. Przypominam przy okazji, że fundacja jest organizacją pożytku publicznego, można więc na jej konto wpłacać procent od podatku.

Otrzymuje Pani dużo listów?
Bardzo dużo i są to w większości prośby o pomoc finansową, których, niestety, nie jestem w stanie spełnić. Przecież oprócz tego, że zajmuję się fundacją, szukam sponsorów na odblaski i walczę o bezpieczeństwo na drogach, muszę jeszcze normalnie pracować na swój dom, na utrzymanie 16-letniego syna.

Paweł nie ma żalu, że fundacja tak bardzo Panią absorbuje?
Czasami, ale rozumie to i sam nieraz bierze udział w różnych akcjach. Poza tym zawsze poświęcałam mu dużo czasu. Jest moim priorytetem. Kilka miesięcy temu miał wypadek. I znów opatrzność nad nami czuwała. W niedzielę rano zadzwonił telefon: „Pani syn walczy o życie w szpitalu w Wejherowie" - nie życzę tego żadnej matce! Jego ocalenie jest dla mnie największą nagrodą za to, co robię.

A co z pracą zawodową, co ze sztuką ?
Znajomi zarzucają mi, że ją zaniedbuję, ale nie do końca tak jest. Jeżdżę po Polsce ze swoim teatrem, a moje sztuki cieszą się popularnością. Nadal gram „Zgagę". Szukam teatru, w którym mogłabym wystawić „Love me tender". Wydałam trzeci tomik poezji, „Agape"- Przez cały czas piszą się we mnie kolejne wiersze, powstają w mojej głowie nowe piosenki, tworzą się obrazy - oboje z Pawłem malujemy. Brakuje mi tylko czasu, żeby się tym wszystkim zajmować, ale to nie jest powód do zmartwień. Przecież zamierzam żyć sto lat, więc mam jeszcze prawie pół wieku na zrealizowanie marzeń!

Jest Pani silną kobietą, czy czasami popłakuje Pani w poduszkę?
Zdarza mi się, ale już dawno nauczyłam się tego, że nasze łzy wzruszają tylko tych, którzy nas kochają. Beczeć przed tymi, którzy nas nie kochają, nie ma sensu. A z kolei siedzenie w fotelu i rozczulanie się nad sobą do niczego nie prowadzi. Nie ma sytuacji, z której nie dałoby się wyjść,ale nikt nas w tym nie wyręczy. Sami musimy zrobić ten pierwszy krok.

Zdrowie. Chce mi się żyć
Anna Krasuska
Styczeń 2006