Krakowski Teatr Faktu
„Żmija” – reż. Dorota Stalińska
Już trzy i pół tysiąca razy opowiadała o starej minucie życia, minucie jakby obcej, zimnej, nie do zatrzymania, minucie, kiedy cały magazynek pistoletu z bardzo bliska wpakowała w białą z wściekłości twarz nic nierozumiejącej kobiety. Palec skakał na cynglu beznamiętnie. Ten palec - obce ciało, robak z paznokciem na czole, pedantyczny egzekutor wyroków niebieskich. Przeliczył wszystkie kule. A później już nic. Tylko ciemność i cisza.
Od dnia premiery w 1978 roku Dorota Stalińska trzy i pół tysiąca razy grała monodram "Żmija" - rzecz na motywach opowiadania Aleksego Tołstoja. Pół własnego życia spowiadała się z tego, przez Tołstoja napisanego, lichego życia ruskiej baby wściekłej, topornej, schłopiałej, w której kuliła się tęsknota za ciepłem. I pewnie zawsze w finale monodramu było, jak w czwartek wieczorem na scenie ŚOK-u przy Mikołajskiej 2. Po ostatnim słowie Stalińskiej, mówiącej o dziurawionej twarzy, było tak, jak musiało być w sekundzie po ostatniej dziurawiącej kuli. Ciemność i cisza. Nic więcej.
Nie Rosja, nie rewolucja, nie początki nowego, wspaniałego świata karmazynowego. Ostatnie słowo Stalińskiej - finalna fraza Żmii - nie wpycha widza w jałowy kanał snucia świętoszkowatych refleksji o złu świata, co wypadł Aurorze z lufy. Żadnych na widowni szans na mędrkowanie historyczne, politykierstwo, epatowanie samego siebie pogardą starych, na leninowskich baśniach wspartych rojeń proletariatu. Na scenie nawet cienia nędzy teatru rozliczeniowego, politycznego, społecznie zaangażowanego, pragnącego uwznioślić los Żmii w komunizmie, a przy okazji nakarmić dzieci głodujące w Afryce.
A przecież była szansa na te i sto innych, podobnie napuszonych szlochów scenicznych. Stalińska mogła dać rodakom gorzką refleksję o bólach, jakie na ludzi sprowadzał system powszechnej szczęśliwości. Mogła być Janem Klatą, bo u Tołstoja rewolucja wyrzyna bohaterce rodzinę, w imię wyższych celów - najbliższych likwiduje bezlitośnie i nie daje Żmii szans na uronienie choćby ćwierci łzy. Po czym bezduszne, by tak rzec, tłoki konieczności dziejowej wciskają naszą osieroconą babę w szeregi kawalerii. Tu przepoczwarza się ona w chłopa. Chleje bimber, ćmi machorkę, druhów po pyskach tłucze i wcale nie troszczy się o to, by wraz ze zmianą ustroju zmienić też stan swej zakurzonej dziewiczości. A za chwilę jest jeszcze gorzej - rozpoczyna się erotycznie sucha epoka budowania socjalizmu...
Nie ma co dalej recytować połaci fabularnego naskórka. Niech wystarczy, że od zawrotnego dnia wyrżnięcia rodziny kobiece pragnienie czułości kuli się w Żmii coraz intensywniej. Kuli się i coraz uporczywiej doskwiera. Stalińska jest przejmująca. Tu coraz mniej chodzi o świat. Tu idzie o skórę, o dygot serca, o ciepło intymne. Żmija nie chce być bezpłciowym robotem w pączkującym ZSRR. Chce być kobietą dla siebie i dla tego jedynego, który przecież musi gdzieś być. W Moskwie, w Waszyngtonie - zupełnie obojętne.
Kobieta chce być kobietą. Chce odzyskać czułość. Pragnie zapomnieć o dniu podrzynania gardeł, o wszach w okopach, o smrodzie końskiego moczu i mężczyznach z palcami jak kopyta. Chce tego cicho delikatnie, jak najdalej od cienia Kremla. Pragnie normalności. Aż bije minuta graniczna, gdy białolica baba, co nic nie rozumie, jak bydło wpada do mieszkania Żmii i chce ją wrzaskiem zatłuc za suknię i rozpięty pod szyją guzik, którymi Żmija ponoć uwodzi jej chłopa. Co pozostaje? Dłoń Żmii zamarza na rękojeści pistoletu...
Ból prostacko rozgniatanych małych tęsknot zmienia skórę w lód. Tak bywa. To jedno z prawideł codzienności. Komunizm, brak komunizmu, jakiekolwiek konteksty świata za oknem - nic tu do rzeczy nie mają. Pragnienie ciepła - jeden z odwiecznych tematów teatru. Zatem - nie rozliczenie z ustrojem karmazynowym, lecz niemożliwe do zakończenia nasze wieczne rozliczenia z wyrokami niebieskimi. Oto punkt wyjścia i dojścia godzinnego monodramu Stalińskiej.
"Żmija" - trzy i pół tysiąca odsłon wciąż tej samej samotności. Trzy i pół tysiąca powtórek spowiedzi z życia nie do końca lichego, bo jednak z małą nadzieją gdzieś na dnie. Ponad dwadzieścia lat grania opowieści o kobiecie, której marzenia nie wytrzymały zewsząd napierającej obojętności świata. Tak, ponad dwadzieścia lat opowiadania o jakości wiecznej, o czekaniu na ciepło, po czym siedem lat przerwy - i dziś znów to samo. Więc może w siedmiu latach ciszy, gdy Stalińska "Żmiję" zawiesiła na kołku - stara opowieść kolebała się w Stalińskiej tak samo intensywnie, jak w latach grania? Może aktorstwo naprawdę wielkie polega na takich głębokich ciągłościach?
Tak, dziś Stalińska wróciła ze swym starym teatrem pysznie sensualnym, ulepionym z głosu, co brzmi jak wszystkie dymiony świata, z gestów zawsze nieomylnych i tych oczu ogromnych, celnych, upartych, co bez ustanku straż trzymają nad słowami Aleksego Tołstoja. I wrócił lodowaty finał, przy którym infernalność komunizmu to pestka.
Stalińska szepcze oto zdania ostatnie, daje obraz minuty z przeszłości Żmii, gdy chropawy świat przesadził z pychą. Żadna Rosja czerwona, żadne piekło życia w państwie policyjnym. Nie. Tylko chłodnym głosem kreślone skoki zimnego palca - portret dziurawionej kulami białej twarzy nic nierozumiejącej baby, która podeszła za blisko ciepła Żmii. A później już nic. Tylko ciemność i cisza.
Paweł Głowacki
Dziennik Polski
29 lipca 2006